Irena Trajkovska urodziła się w 1959 roku w Kątach Wrocławskich. Po ukończeniu szkoły podstawowej uczęszczała do liceum medycznego we Wrocławiu, gdzie przygotowywała się do zawodu pielęgniarki. Po skończeniu szkoły zaczęła pracować we Wrocławiu jako anestezjolog. W 1979 roku podczas wakacji w Warszawie na polu namiotowym poznała swojego męża. Po czterech latach znajomości, wizyt przyszłego małżonka w Polsce i pisania listów postanowili się pobrać. W 1983 roku zawarli związek małżeński. Po niespełna roku szukania zatrudnienia Irena dostała pracę w domu dziecka – najpierw na kuchni, a potem jako opiekunka dzieci: „jedna zrezygnowała z tego miejsca, a inne już zabrały dokumenty i okazało się, że to miejsce jest wolne, bo praca była tak ciężka, że to nie tylko praca w kuchni mlecznej, bo tego też sie uczyliśmy, tylko tutaj trzeba było być kucharzem, i dlatego ja na tym miejscu się zatrzymałam. Wracałam z pracy z płaczem, dosłownie, bo byłam tak przemęczona. W Polsce nawet trzy kobiety na tym miejscu pracowały, gotowały dla całego domu dziecka i tak dzień w dzień. Miałam doświadczenie, bo moja mama gotowała. Musiałam przygotować jedzenie dla niemowląt i dla starszych dzieci. I pracowałam tam cztery miesiące. (…) Dyrektor był bardzo zadowolony z tego, jak ja wszystkie obowiązki spełniałam, ale coś sobie wymyślił, że niedobrze, żeby kuchnię [prowadził] obcokrajowiec, ale nie chcieli mnie stracić jako pracownika, więc zrobili taki wewnętrzny konkurs i mnie przenieśli jako opiekunkę dziecięcą do dzieci.” Po likwidacji domu dziecka i włączeniu jego budynku do kliniki ortopedycznej Irena znalazła zatrudnienie jako personel medyczny. Dziś pracuje w tym samym miejscu jako zastępca przełożonej szpitala, co jest dla niej dużym powodem do dumy.
Irena pochodzi z wielodzietnej rodziny – miała aż sześcioro rodzeństwa. Do szkoły podstawowej uczęszczała w Katach Wrocławskich i do dnia dzisiejszego utrzymuje kontakty z koleżankami z dzieciństwa. Zaraz po ukończeniu pięcioletniego liceum medycznego we Wrocławiu zaczęła pracę anestezjologa. W 1979 roku wraz z koleżanką wyjechała na wakacje do Warszawy, gdzie mieszkały na polu namiotowym. Traf chciał, że w namiocie obok rozbił się z kolegą jej przyszły mąż. Następne cztery lata minęły im na pisaniu listów z pomocą słownika rosyjsko-serbochorwackiego (slownik polsko-macedoński jeszcze wtedy nie istniał): „on z kolei miał jakiś słownik rosyjsko-polski. Śmiesznie, bo napisanie kilku zdań to było kilka godzin.”
Widywali się tylko w trakcie krótkich wizyt przyszłego małżonka w Polsce – gdyż wyjazd z Polski był dla Ireny w owym czasie w zasadzie nieosiągalny. Ze względu na trudności w komunikacji, wynikające z nieznajomości języka, dochodziło czasem do zabawnych sytuacji: „on wysłał mi telegram «wyjeżdżam tego i tego dnia», a ja myślałam, że on przyjeżdża tego i tego dnia, i ja go czekam, a jego nie ma. Nie przyjechał, to nie przyjechał. A on przyjechał następnego dnia, a ja nie czekam na niego, też rozczarowany. Co ma robić? Wziął taksówkę i przyjechał”.
Podstawową motywacją Ireny, by wyjechać do Macedonii, była miłość do przyszłego małżonka. Jednak jeszcze przed podjęciem ostatecznej decyzji o przeprowadzce Irena wyjechała na wyjazd „rozpoznawczy”, żeby zobaczyć kraj (w którym przecież nigdy wcześniej nie była) i poznać rodzinę męża: „no i zaczęliśmy się zastanawiać, że chcemy być razem, że przyjadę. A żeby wyjechać musiałam złożyć dokumenty, że chcę wyjść za obcokrajowca, ale powiedziałam, że jak mi się nie będzie podobać, to kupiłam bilet w dwie strony – żebym od nikogo nie była zależna. I tutaj przyjechałam z początkiem maja i po miesiącu wyszłam za mąż, podjęłam decyzję że chcę, że to jest ten mężczyzna za którego chcę wyjść”. Jej emigracji do Macedonii bardzo sprzeciwiała się mama. Jednocześnie jednak decyzja bardzo przypadła do gustu przyszłej teściowej.
Irena za duży plus uważa fakt, że od samego początku zamieszkali z mężem „na swoim” dzięki czemu migracja nie była tak dużym wstrząsem. Wchodząc do nowej rodziny nie musiała się do nikogo dostosowywać, choćby w sferze kulinarnej – tym bardziej, że mąż bardzo lubił polską kuchnię, a zwłaszcza zupy.
Z perspektywy Ireny Macedonia była miłą odmianą – w porównaniu z ówczesnym życiem w Polsce (gdzie właśnie trwał stan wojenny, a na półkach w sklepach były tylko ocet i liście laurowe). Bardzo spodobali się jej ludzie, a ich otwartość, bezpośredniość i gościnność wzbudziły w niej do dziś niegasnącą sympatię do tego małego, bałkańskiego narodu: „To mi się podobało, że ludzie byli otwarci. Mój mąż miał dużo przyjaciół: przychodzą, rozmawiają, odwiedzają się, jakieś gesty czułości – w Polsce tego nie ma: «cześć», «cześć» i się przechodzi. Jakoś tak nie ma, żeby się zatrzymać, pogadać. Tak spontanicznie bardzo.”.
Nie obyło się jednak bez problemów. Największą barierą był dla niej język macedoński, którego uczyła się przez kontakt z samymi Macedończykami: „wszyscy mówią po macedońsku. Koncentracja, co oni tam mówią, żeby te słowa rozdzielić. Głowa zaczęła mnie boleć, żeby zrozumieć, co oni tam mówią… To się wydaje, że to jest taka rzeka słów, jak się nie zna. Tylko że się musiało mówić.” Ponadto, jak sama zauważa, mimo trzydziestu lat nauki języka nadal zdarza jej się popełniać błędy.
Dzięki pracy z Macedończykami nauczyła się jednak nie tylko języka, ale też przygotowywania lokalnych specjałó w, a znajomość przepisów zarówno macedońskich, jak i polskich dziś wzbogaca jej kuchnię: „oczywiście, specjały też przynosiły, te pity to było coś nowego, co to jest – jak to się robi? Właśnie, ja robię polskie kotlety, a nie pleskawicę [grillowany kawałek mięsa, może być z wołowiny lub baraniny]. Przyjęłam też dużo z kuchni macedońskiej, ale uważam, że to też jest pozytywne, mam więcej możliwości”.
Dziś Irena pracuje jako zastępca przełożonej w Klinice Ortopedycznej w Skopju. Mimo, że od prawie trzydziestu lat mieszka w Macedonii, wciąż podtrzymuje kontakty z koleżankami z dzieciństwa i z czasów szkolnych. W samym Skopju pozostaje w dobrych kontaktach zarówno z Polakami, jak i z Macedończykami – zwłaszcza z tymi, których poznała w pracy. Dobre relacje ze współpracownikami umożliwiają jej na przykład obchodzenie polskich świąt – koleżanki nie robią jej problemów i chętnie zamieniają się z nią dyżurami w szpitalu.
Irena bardzo stara się podtrzymać kontakt z polską kulturą – na przykład przez uczestnictwo w wydarzeniach kulturalnych, takich jak wystawy czy pokazy polskich filmów. Stara się też kultywować polskie tradycje – już na samym początku małżeństwa umówiła się z mężem, że będą obchodzić podwójnie Boże Narodzenie i Wielkanoc. Świadomość polskich korzeni starała się zaszczepić również swoim dzieciom, które uczyły się języka polskiego, wyjeżdżały na obozy letnie, a ostatecznie wyjechały na studia do Polski.
Dziś kontakt z Polską i rodziną bardzo ułatwiają jej nowoczesne środki komunikacji, takie jak choćby Skype.
Irena czuje się przede wszystkim Polką: „Absolutnie Polką, nigdy się nie czułam Macedonką. I to Polką mieszkającą w Macedonii”
Jako Polka często spotykała się z dowodami sympatii ze strony Macedończyków, którzy pamiętali jak wysyłali z Jugosławii paczki do Polski. Należy przy tym zauważyć, że Irena zazdrościła w pewnym sensie Macedończykom ich stosunku do ustroju panującego w Jugosławii: „oni byli zadowoleni z tego swojego ustroju. Jak wyjechałam z Polski, to ludzie byli niezadowoleni, dlatego były te strajki. Ja im tak zazdrościłam, że oni tak uwielbiają tego swojego Tito. Ja wyrosłam w środowisku, gdzie mój tato słuchał radia Wolna Europa, i mówił, że to propaganda. On sie nie udzielał politycznie, ale był takim zwykłym polskim człowiekiem (…) Ale tak sobie myślę, że tutaj ludzie inaczej cieszyli się życiem, dlatego że mieli dużo swobody. To był taki okres Jugosławii, że ona była ani socjalistycznym państwem, ani kapitalistycznym… Była duża różnica”.